Wstaliśmy o świcie. Oto widok jaki ukazał się naszym oczom: (zdjęcie nr 1)
Wpatrywaliśmy się w piękną sylwetkę góry Ararat, gdy nagle usłyszeliśmy czyjeś kroki. Spodziewając sie najgorszego skryliśmy się za namiotem. Z zarośli wyszedł pasterz, który przyszedł nabrać wody z moczydeł. Niewiele się zastanawiając zaczęliśmy do niego przyjaźnie machać ręką na przywitanie. Odpowiedział nam uśmiechem. Podeszliśmy i łamanym kurdyjskim zaczęliśmy się wypytywać o drogę do Elikoj. Staruszek wskazał nam zachód. A więc nie dość, że przejechaliśmy drogę, to jeszcze poszliśmy w nieodpowiednim kierunku... Podziękowaliśmy i poszliśmy zwinąć namiot.
Pogoda była piękna. By znów nie zabrnąć w labirynt z mokradeł wróciliśmy się do drogi i podążając przydrożnym głębokim rowem skierowaliśmy się na zachód. Za każdym razem, gdy przejeżdżał jakiś samochód padaliśmy na dno rowu zamierając na chwilę. Przypomniały mi się stare harcerskie czasy i gra w podchody. Tyle, że tym razem stawka o jaką toczyła sie nasza gra była ciut większa... Po drodze spotkaliśmy jeszcze dwóch innych pasterzy, którzy potwierdzili kierunek naszej drogi. Tym sposobem dotarliśmy do dość dużej drogi odbijającej na północ - wprost na stoki Araratu. Skręciliśmy w nią, lecz szybko postanowiliśmy dalej uprawiać naszą partyzantkę wśród zarośli, idąc na przełaj przez okoliczne łąki. W pewnym momencie przed nami stanął mały, roześmiany chłopczyk. Pytany o wieś Elikoj odpowiadał nam tylko pięknym, dziecięcym uśmiechem. Daliśmy mu jeden z małych pluszaków, które zabraliśmy ze sobą z Polski i ruszyliśmy dalej. Wtedy chłopczyk zaczął głośno wołać, jak się chwilę później okazało, wołał swojego tatę. Ten wynurzył się nagle z zarośli i szczerząc swoje złote zęby spytał o cel podróży. Słysząc nazwę Elikoj skierował nas do Dogubayazit mówiąc, że tam odnajdziemy dobrych przewodników, którzy nas do tej wsi zaprowadzą. Sytuacja była co najmniej niezręczna. Powiedzieliśmy, że damy sobie radę, lecz ten tym bardziej naciskał na nasz powrót. Spojrzeliśmy na jego czapeczkę z napisem "Himalaya" oraz GPS, który wisiał u paska jego pasterskich spodni i wszystko stało się jasne. To był jeden z "nich". Znając już ich upór nie wchodziliśmy z nim w dyskusję, podziękowaliśmy i udaliśmy się we wskazanym przez niego kierunku, by chwilę potem skręcić znów w kierunku zbocza góry.
Dość szybko doszliśmy do rzeczki, która wbrew pozorom okazała się być dość głęboka. Zaczęliśmy iść wzdłuż jej brzegów i tu dopadła nas gromadka pasterskich dzieci o twarzach typowych urwisów. Na przywitanie zawołały do nas "money! money!" lecz szybko odpowiedzieliśmy im "para nikst!" rozkładając ręce i przestały. Widząc, że chcemy przekroczyć rzekę zaproponowały nam zaprowadzenie do najpłytszego miejsca. Poszliśmy z nimi. Okazało się jednak, że dzieci te miały po prostu ochotę się dobrze zabawić naszym kosztem, gdyż miejsce do którego nas zaprowadziły zdecydowanie do najpłytszych nie należało, raczej do najgłębszych. Piekielny skwar, ciężkie plecaki, złośliwie śmiejące się dzieci, które znów zaczęły wołać "money money!" oraz czepiać się naszych bagaży... Zaczęliśmy mieć dość. Poszukaliśmy przejścia przez rzekę na własną rękę i dość szybko je znaleźliśmy. Wtedy gromada dzieciaków zaczęła głośno wołać "kepek kepek!" wymachując rękoma i pokazując jakie to groźne są tutejsze psy. To było zachowanie w rodzaju "uwaga! zły pies!". Nie mając już zaufania do tych małych Kurdów zignorowaliśmy oich strzeżenia. A szczekające pasterskie psy w oddali nawet nie zwróciły na nas uwagi. Dzieciaki wówczas odpuściły, a my zrobiliśmy sobie postój.
Po 20 minutach słyszymy znajome hasło "hey! money! money!". Banda dzieciaków wracała. Tym razem jej szeregi zostały wzmocnione przez śniadego młodzieńca, dość pokaźnych rozmiarów, który niósł w dłoniach metalowy pręt. Zabawa z tutejszą ludnością zaczęła być coraz mniej przyjemna. Wyszliśmy na drogę, bo i tak z taka asystą wrzeszczących dzieci nie było sensu kryć się dalej. Gromada ruszyła za nami. Chcieli wszystko - pieniądze, jedzenie, wodę, krem do twarzy, cokolwiek. Dla nich byliśmy zachodnimi turystami, od których można sporo wyciągnąć. Znużeni tą sytuacją przestaliśmy reagować na ich zaczepki. I wtedy poleciały w naszym kierunku pierwsze kamienie, i nie były to bynajmniej małe kamyczki. Romek się wkurzył i zaczął na nie wrzeszczeć. Na chwilę pomogło. Ale tylko na chwilę. Wtedy Romek wyjął telefon udając że dzwoni po patrol wojska. Dzieciaki się przestraszyły. Lecz po kilkunastu minutach znów deptały nam po piętach. I wówczas zobaczyliśmy w oddali samochód. Nie było sensu sie chować, gdyż nasi mali "przyjaciele" i tak natychmiast by nas wydały. Samochód podjechał i wysiadł z niego...... facet, którego poprzedniego wieczoru pół godziny przekonywaliśmy, że my w ogóle na Ararat się nie wybieramy, tylko jedziemy prosto do Iranu. To się nazywa pech.
Na poczekaniu wymyśliliśmy kolejną wersję, że tak naprawdę, to my jesteśmy reporterami wydawnictwa podróżniczego z Polski i przyjechaliśmy tutaj zrobić reportaż o ludziach zamieszkujących stoki Araratu, by następnie pojechać na Damavand, tak jak wczoraj tłumaczyliśmy. Facet kazał nam pokazać papiery, jeśli nie, to mielismy wsiąść do jego jeepa i wracać z nim do Dogubayazit. Powiedzieliśmy, że tak ważnych dokumentów nie zabieramy ze sobą jadąc tak daleko, i że wszystkie potrzebne pozwolenia są do wglądu w ambasadzie Turcji w Warszawie. Dodaliśmy, że nie możemy z nim wracać, bo goni nas czas, i że mamy zobowiązania wobec naszego pracodawcy - musimy zebrać materiał do reportażu. Przewodnik stwierdził, że zdjęcia góry z tej odległości nam wystarczą, i że nie puści nas ani kroku dalej. Zrobiło się gorąco... Pokręciliśmy głową, że nie ma mowy. Facet powiedział, że dzwoni w takim razie po wojsko. Odpowiedzieliśmy mu bezczelnym uśmiechem: "If you want..." Wtedy nasz mafioza zmienił koncepcję i kazał nam się w takim razie połączyć z ambasadą. Podałam numer do mojego brata mając nadzieję skorzystać z okazji i zamienić z nim kilka słów. Poza tym znając dobrze angielski, mógłby się wcielić w pracownika ambasady Turcji w Warszawie... Ale okazało się, że facet ściemniał dokładnie tak samo jak my. W ogóle nie wykręcał numeru, który mu podałam. Cała z nim rozmowa to była tylko kwestia tego, kto z nas jest lepszym aktorem. Podczas naszej dyskusji Romek wyjmował po kolei coraz większe obiektywy, by uwiarygodnić naszą zawodową misję na zboczach Araratu. Zapadła cisza. Dzieci zniknęły. Nastąpiła długa wymiana spojrzeń, tym bardziej bezczelna, że oto kobieta ma czelność zuchwale patrzyć się prosto w rozzłoszczone oczy mężczyzny.
Mafiozo podniósł ręce na znak poddania się i powiedział, że jakby co, to on nas nie widział. Wsiadł do swojego jeepa i odjechał w stronę Dogubayazit.
Cisza.
Usiedliśmy na skraju drogi. Całe powietrze z nas uszło. Cała pewność, wiara i bezczelność, którą musieliśmy się wykazać w rozmowie z mafiozą zniknęły. Popadliśmy w zwątpienie. Nie tak wyobrażaliśmy sobie zdobywanie tej góry. Wiedząc, że należy wykupić "wyprawę" na Ararat za 500 $/os świadomie podjęliśmy decyzję jej "skradzenia" tutejszej mafii, o której słyszeliśmy dużo przed wyjazdem. Przede wszystkim, mając dość ograniczony budżet wyprawy zwyczajnie nie było nas stać na zapłatę tej sumy. Poza tym, to tak, jakbyśmy nagle kazali wszystkim płacić 2tys zł za wejście na nasz najwyższy szczyt - Rysy. Absurd! Tego się nie robi! Wiedzieliśmy, że te bajeczne opłaty wprowadzono stosunkowo niedawno, i może dlatego tym bardziej nie mieliśmy problemów moralnych by wejść na szczyt Araratu nielegalnie. Tylko... czy warto? Nie minęła nawet doba, a my już byliśmy psychicznie wyczerpani ogólnie panującym napięciem. To pytanie musiało paść - co dalej? Pchać się nadal na stoki tej góry, gdzie czeka nas "military problem" i zabawa w partyzantkę? Zrezygnować? ... Góra piękna, ale czy warta takich emocji?
Spróbujmy.
Dajmy sobie jeszcze jedno podejście. I to już w miarę normalnie, a nie czołgając się z plecakiem po rowach. Zachowując ostrożność, ale w granicach rozsądku. I wówczas wróciły do nas dzieciaki. Nabrały jednak trochę do nas trochę więcej szacunku i zadowoliły się po prostu towarzyszeniem nam w drodze.
Po godzinie podejścia zobaczyliśmy w oddali kwadrat soczystej zieleni, który mocno kontrastował ze stepową roślinnością. Taka swoista "oaza" :) Mając nadzieję na odnalezienie Elikoj ruszyliśmy w tamtą stronę. Doszliśmy do bramy, za którą stały busy... miejscowych organizacji turystycznych vel. "mafii". Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w paszczy lwa - tj w "ich" bazie. Na dany moment jednak nic nas juz nie obchodziło. Kończyła nam się woda. Nie było sensu kombinować. Z uśmiechem weszliśmy na posesję, jak się okazało... Właściciela góry Ararat :)
Tak nam się przedstawił otyły pan palący papierosa za papierosem. Sprawiał wrażenie bardzo sympatycznej osoby. Spytał się co tu robimy. Więc przedstawiliśmy naszą opowieść o zawodowych motywach przybycia w te rejony. Facet przyjął to wytłumaczenie i kazał nas obsłużyć - dostaliśmy świeżą, źródlaną wodę i poczęstunek. Rozpoczęliśmy swobodną pogawędkę podczas której obiecałam rozejrzeć się w Polsce za jakąś urodziwą kobietą, którą właściciel Araratu pojąłby za żonę. Może któraś z czytelniczek ma ochotę mieć pokaźnych rozmiarów działkę na wschodzie Turcji? ;) W odpowiedzi na pytanie gdzie jest Elikoj nasz rozmówca zatoczył szeroki krąg ręką - wszędzie. Ponadto powiedział, byśmy się rozgościli, i że możemy się rozbić tam, gdzie sobie życzymy. Od kobiet, które nas obsługiwały kupiliśmy kurdyjską chustę i kapcioszki. Zostawiliśmy im na pamiątkę polskie pieniążki, pluszaki dla dzieci i widokówkę z Krakowa. Było miło. Zapadał zmierzch. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie.
Droga, którą do tej pory szliśmy szybko się skończyła i znów nie wiedzieliśmy którędy iść. Wtedy zza krzaków wyłoniła się mała dziewczynka, która na słowa Elikoj energicznie potaknęła głową i ruszyła przed siebie zabawiając się w przewodnika. Jednak zamiast do wsi Elikoj dziewczynka zaprowadziła nas do domu swoich rodziców i próbowała nam tam sprzedawać rodzime wyroby, jak np. wianki z polnych kwiatów. W słowa ?para nikst? nie mogła uwierzyć. I taka niestety jest rzeczywistość tamtejszych kurdyjskich dzieci. Doskonale posługują się takimi słowami jak ?money? czy ?it's beautiful!?. Nie chcemy przesadzać, ale na zboczach Araratu dorasta pokolenie, które siłą rzeczy będzie oczekiwać od przejezdnych nie tylko pluszaków czy miłych słów. Najgorsza jest jednak ich natarczywość, tak bardzo charakterystyczna dla ludzi z biednych regionów. W rejonie góry Ararat bardzo wyraźnie widać olbrzymi kontrast w poziomie życia miejscowej ludności ? kurdyjskich pasterzy i górskich przewodników.
Wbrew namowom dziewczynki ruszyliśmy dalej. Szybko zapadł zmierzch, więc rozbiliśmy namiot i nasyceni wrażeniami minionego dnia bardzo szybko zasnęliśmy.