W busie poznaliśmy bardzo sympatycznego Turka, olimpijczyka trenującego kickboxing, który jechał do Dogubayazit odwiedzić swoich dziadków. Przedstawił nam zarys sytuacji polityczno-społecznej panującej obecnie w tamtych rejonach. Ponadto zgadaliśmy się,że mamy tego samego sponsora ;) firmę ISOSTAR - stąd pamiątkowe zdjęcia już u celu podróży, przed knajpką w Dogubayazit. Pierwsze co zrobiliśmy po przybyciu na miejsce to zakupy. Ponieważ zbliżał się już wieczór, zdecydowaliśmy się je zrobić w najbliższym sklepie w centrum. I tu był nasz kolejny błąd, gdyż trzy ulice dalej znajdował się na maxa wypasiony supermarket, gdzie było praktycznie wszystko, co dusza zapragnie. My jednak, mając dość ograniczony wybór zakupiliśmy stos tureckich, paskudnych zupek, które do tej pory, na samo o nich wspomnienie, wywołują niesmak. Ponadto w sklepie tym nie było podanych cen, więc oglądając jakikolwiek produkt należało się spytać o cenę pracowników sklepu. Była to w sumie niezła lekcja liczebników po kurdyjsku :) z sentymentem wspomnieliśmy dni spędzone z Apo w drdze do Stambulu :) Po zakupach - kebab. I znów rozczarowanie, był to najmniej smaczny kebab z całej naszej podróży, zimny i bez smaku. W dodatku przyczepiona lina i czekany do plecaków szybo nas zdemaskowały i natychmiast do naszego małego stoliczka na ulicy dosiedli się miejscowi naganiacze oferujący swoje usługi przewodnickie zaprowadzenia na Ararat. Przygotowani na tę okazję wciskaliśmy im, że naszym celem jest Damavand, i że nie myslimy wchodzić na Ararat, gdyż jest to tak trudna i niebezpieczna góra, że sami nie dalibyśmy rady, a na przewodnika nas nie stać. Tłumaczenie to wyraźnie ich zadowoliło, lecz chyba nie do końca było dla nich przekonujące. Jednak w końcu odpuścili. Gdy odeszli, niby od niechcenia spytaliśmy się właściciela knajpki gdzie znajduje się wieś Elikoj, gdyż zbliża się wieczór i przed przekroczeniem granicy z Iranem chętnie odwiedzilibyśmy naszego przyjaciela, który podobno akurat jest w tych okolicach. Widziliśmy bowiem od naszego znajomego, że idąc na szczyt najleiej dotrzeć do wioski Elikoj, następnie odbić na lewo do strumienia i dalej wzdłuż niego przeć do góry. Wąsaty Kurd nieznacznie się uśmiechnął i narysował nam drogę. Ale nic za darmo. Zawołał jednocześnie swojego kolegę, taksówkarza, który za 100 $ obiecał nas dowieźć na miejsce jeszcze teo samego wieczoru. Cenę tę stargowaliśmy do 20 $, lecz wówczas, po licznych opisach na internecie wydawało się nam, że można wytargować jeszcze więcej. Jednak facet ten miał więcej wprawy w prowadzeniu finansowych negocjacji niż nam się wydawało, i po prostu w pewnym momencie odszedł. Piszemy to dla przestrogi, że nie zawsze z 100 $ można bezkonfliktowo zjechać do 5 $ :) Tym bardziej w dogubayazit, gdzie codzień padają spore stawki w ramach interesu, jaki robi tamtejsza "mafia" na biblijnej górze Ararat. Ruszyliśmy w kierunku postojów busów kursujących między Dogubayazit a granicą z Iranem - według opisu właściciela knajpki w polowie tej trasy należało wysiąść i piąć się do góry. Tu znów targowanie się o cenę przejazdu, które tym razem doprowadziło niemalże do bijatyki między kierowcam, gdyż jeden z nich ośmielił się przyjąć naszą stawkę. Jeden z kierowców kazał nam nagle wysiadać z busa. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Wówczs, ku ich wielkiemu zaskoczeniu, wraz z ekortą połowy chłopców z Dogubayazit, którzy nam całkiem nieźle dopingowali, postanowilismy pójść w stronę granicy na piechotę. Nasz ugodowy kierowca w mig wyczuł sytuację i szybko odjechał w przeciwnym kierunku, by po ok 15 minutach podjechać po nas od drugiej strony, gdzie w ciemnym zaułku ku obupólnej radości dobilismy targu :) Najtrudniejszym teraz zadaniem było wyczuć w którym momencie wysiąść. Była noc. Bus jechał dość szybko i zdążyliśmy minąć już dwa rozgałęzienia prowadzące na zboza Araratu. W pewnym momencie STOP. Kierowca był zdezorientowany - o co chodzi?! Mocno się przestraszył, więc go uspokoiliśmy tłumacząc, że po prostu zachciało się nam spać i chcemy tu wysiąść by się rozbić na noc. Kierowca jechał dalej z bladą twarzą tłumacząc, że tu nie wolno wyiadać, że jest to strefa przygraniczna i będą do nas strzelać. "Tratatata" powtarzał bez przerwy, a my minęliśmy kolejne rozgałęzienie... Wówczas Romek stał się dość brutalny i zbierając się do otwarcia drzwi w trakcie jazdy krzyknął STOP! Tym razem kierowca go usłuchał i stanął. Ladnie sie do niego uśmiechnęliśmy dziękując za podjęcie z nami współprcy i zbiegliśmy do przydrożnego rowu. Bus błyskawicznie odjechał w stronę granicy.
Tak rozpoczęła sie nasza dwudniowa partyzantka :) Była noc. Świecił piekny, wielki księżyc cudnie oświetlając mityczną górę Noego. Cisza. Nie wiedzielśmy tak napadę w którą stronę iść. Czy już przejechaliśmy właściwą drogę? Obsewowaliśmy oświetlone siedliska ludzi na zboczach góry. Która z tych wiosek może być Elikoj? Przez burzliwą rozmowę z kierowcą straciliśmy rachubę kilometrów, które przejechaliśmy. Wydawało nam się jednak, że należy podejśc jeszze trochę kierunku granicy. Dyktowała nami chyba chęć oddalenia się od pzreklętego Dogubayazit, które absolutnie nie zrobiło na nas pozytywnego wrażenia. Zaczęliśmy iść po łąkach, które szybko przemieniły się w mokradła. Nie dało się przejśc dalej. Piękny krążek na niebie bynajmniej nie był wówczas naszym sprzymirzeńcem - mielismy wrażenie, że współprauje z tutejszymi wojskowymi patrolami demaskując swoim blaskiem każdy nasz ruch. Grunt pod nami stawał się coraz bardziej grząski. Postanowiliśmy cofnąc sie trochę i rozbić. bylismy już bardzo zmęczeni, głównie psychicznie. Długo nie mogliśmy zasnąć. Każdy szelest odczytywałam jako kroki Tureckich patroli wojska przygranicznego, które bez ostrzeżnia mogło do nas otworzyc ogień. Romek kazał przestać mi się nakręcać, ale sam również nie czuł się konfortowo. Tak zasnęliśmy.